Forum Wieluński Zwierzyniec Strona Główna


Wieluński Zwierzyniec
Forum dla przyjaciół i wolontariuszy Przytuliska "Zwierzyniec", wielbicieli zwierząt oraz mieszkańców Wielunia. www.schronisko.wielun.pl
Odpowiedz do tematu
irma
Zwierzozwierz
Zwierzozwierz

Dołączył: 05 Sie 2005
Posty: 1392
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Gdańsk

moja córeczka-Aneczka skonczyła już pisac historię Malwinki, tj. napisała już całą i przesłała swojej mamusi
ale mamusia oczywiście będzie to publikowac w kawałkach
dzisiaj o pierwszych szczęnietach Malwinki

Malwa szczeniła się dwa razy. Za pierwszym razem zaszła w ciążę planowaną, bo jak wszyscy miłośnicy psów wiedzą, suka musi mieć choć raz potomstwo, żeby zachowała równowagę psychiczno- fizyczną. Znalazłyśmy jej wspaniałego narzeczonego- mieszkającego na drugim piętrze okazałego kaukaza- Jatagana. Gdy już miała cieczkę okazało się, że nam to on i owszem- podoba się, ale jest zupełnie nie w jej guście. Warczała na niego zaciekle a i on nie bardzo miał ochotę na amory- może był zbyt arystokratyczny. Za to w pobliskim bloku, w ogródku na parterze rezydował sobie taki czarny puszysty kundel, przypominający skrzyżowanie wilka z labradorem o dosyć dyskusyjnej urodzie. I to właśnie ów gentleman stał się wybrankiem serca Malwy. Do zbliżenia doszło pewnego zimowego i mroźnego wieczoru na spacerze, w mojej obecności- miałam prawdziwe poczucie wykonywania misji specjalnej. Zanim do tego doszło, tymczasowy bohater naszej opowieści musiał odpędzić niezbyt groźną w ludzkim rozumieniu rzeczy konkurencję, w postaci roju nie sięgających Malwie do kolan walecznych i odurzonych nią do granic szaleństwa kundelków. Pozostało nam tylko cierpliwie wyczekiwać efektów akcji i rzeczywiście- okazało się, że wszystko się udało.

Malwa zaczęła rodzić w dniu naszego spóźnionego powrotu z wyjazdu na ferie. Gdy weszłyśmy do mieszkania, zastałyśmy kartkę od mamy, że ona już dłużej czekać nie może i żebyśmy się zajęły psiną. A ona leżała w naszym pokoju, na swoim posłaniu, w otoczeniu szmat przeróżnych z wywalonym na wierzch różowym jęzorem (jak byłam mała, to myślałam, że wszystkie psy mają języki zrobione z szynki) i ciężko dyszała. Początkowe przerażenie musiało momentalnie ustąpić miejsca zdecydowanemu działaniu- spod ogona Malwy wystawała mała śliska główka szczeniaczka. A jak tylko ten pierwszy znalazł się w całości znalazł się po tej stronie swej mamusi, zaczął wychodzić następny… Na całe szczęście nie trzeba było ich wyciągać, same doskonale znajdowały drogę na zewnątrz. Nawet nie miałyśmy czasu obejrzeć sobie dokładnie tych cudowności. Najgorsze było to, że pouczone przez weterynarza, wiedziałyśmy, że Malwie nie wolno zjeść za dużo łożysk; walka z takim żarłokiem i własnym obrzydzeniem z góry była skazana na klęskę. Udało mi się wyrwać jej z pyska tylko jedno- wyślizgnęło mi się z rąk, przefrunęło przez pokój i zbierałam je potem zza swego tapczanu. Każdy z nowo narodzonych piesków był starannie wylizywany przez swoja mamę, po której to operacji przypominał niedowidzący i nieskończenie piękny wycior do fajek, a następnie sam, węsząc intensywnie, znajdował sobie z jej pomocą cycuszka. Piąty z kolei szczeniak urodził się (a właściwie, jak się potem ukazało- urodziła się) nie oddychając. Malwa tyleż gorliwie, co panicznie trącała go nosem, próbując zmusić do ssania. No cóż- nie bardzo miałam pojęcie, co robi się w takich przypadkach, więc uczyniłam jedyną rzecz, która przyszła mi do głowy: naprzemienne rozcieranie ciałka, sztuczne oddychanie (to był dopiero kłopot, wepchnąć powietrze ustami w tak maleńką, ślepą i śliską mordkę) i masaż klatki piersiowej- jednym palcem, tak była „ogromna”. Nie wiem, czy pomogły moje zabiegi, czy też po prostu były to jakieś chwilowe kłopoty, ale po chwili zaczął popiskiwać i zabrał się za poszukiwanie źródła mleczka.
W sumie urodziło się siedem szczeniąt, trzy dziewczynki, czterej chłopcy. Jak już wszyscy byli w komplecie, to nagle w domu zrobiło się dość głośno. Wszystkie naraz skamlały cieniutko swoimi nowo narodzonymi głosikami. Stanowiły prawdziwy melanż i wyzwanie estetyczne. Nie było dwóch takich samych: jeden wyglądał jak tygrys w brązowo- czarne pasy, kolejna była cała czarna, następna (ta „uratowana”) prezentowała sroczą elegancję- do czarnego garnituru ubrała białą apaszkę, takież skarpetki, czymś śnieżnobiałym pomalowała sobie oczy dookoła, jak również jedno ucho i koniuszek ogonka. Ich kolejna siostra była szarobura i puszysta z domieszką nieodłącznej w tym miocie czerni, następnie naszym oczom ukazał się podpalany, złoto- beżowy chłopiec o czarnych jak smoła uszkach i łapkach, następnie pojawił się sympatyczny „malwiasty” burasek i na koniec znowuż jakiś murzynek o przedziwnych brązowo-szarych wzorach na sierści nadających mu wygląd nieco zużytego dywanika. Wszyscy mieli bardzo różowe poduszeczki łapek, brzuszki i noski. I prezentowały się jako posiadacze okazałych, odziedziczonych po matce, uszu „aż do nieba”. Nic, tylko całować. I ciągle wszystkie te szczeniaki bardzo dużo i głośno piszczały, skamlały, jęczały i w ogóle wydobywały z siebie całą gamę odgłosów o bardzo wysokich tonach…
Malwa na kwaterę główną wybrała sobie sypialnię rodziców i to stamtąd późno w noc rozlegały się piskliwe odgłosy, wyraźny dowód na to, że nie tylko ludzkie noworodki nie rozróżniają między dniem a nocą. Oczywiście non stop przenosiła je ze swego posłania na łóżko rodziców, gdzie układała je w chaotyczną, wijącą się i skamlącą kupkę, więc w końcu tata sklecił ze sklejki taki niby- kojec, żeby były odgrodzone. Niewiele to pomogło, zwłaszcza, że pieski z dnia na dzień stawały się coraz to bardziej mobilne i same zaczęły rozłazić się po całym domu. Z tym wiązało się kolejne niebezpieczeństwo, ponieważ dużo szczeniaków oznacza wiele kupek i kałuż na całej podłodze- kto nie nosił kapci, ten mógł potem mieć pretensje tylko do siebie, zwłaszcza, że po początkowym okresie pochłaniania ich odchodów, Malwa powróciła do domowych, choć znacznie obfitszych posiłków. I ciągle należało patrzeć pod nogi, żeby kogoś nie przydeptać.
Po jakimś czasie Malwa zaczęła prezentować ogromne zmęczenie i irytację, co chwilę któryś z jej podopiecznych wieszał się jej na cycku, z którego niewiele mógł już uzyskać, wbijając jej przy tym boleśnie małe, ostre ząbki. Był to znak, że rodzeństwo Malwiaków powinno zacząć rozglądać się za nowymi domami i trzeba by im znaleźć godne ich przydziały.
Tylko jedna z suczek nie wyglądała na w pełni usamodzielnioną- miała wzruszająco nieproporcjonalnie dużą głowę, ciągle nie umiała trafić do cycka- wyglądało to zawsze tak, że skręca w kierunku przeciwnym do zmierzonego, trzeba jej było pomagać jeść z miseczki…do tego dziwnie chodziła, ze wzrokiem wbity w podłogę, zupełnie jakby coś zgubiła. Myślałyśmy, że ma kłopoty z oczyma, ale okazało się, że to wodogłowie i że trzeba ją uśpić. Nie chciałyśmy tego przyjąć do wiadomości- w końcu po kolejnym weterynarzu i wyroku śmierci, któraś z nas znalazła jakiegoś tam profesora. Okazał się być straszliwym, nadętym burakiem, za to zakorzenionym w wypasionym gabinecie z pielęgniarką i skomplikowaną aparaturą, do którego ustawiały się kolejki wyznawców na przemian ze zrozpaczonymi osobnikami naszego pokroju. Na dodatek nie wniósł nic nowego do sprawy, poza tym, że uśpił ją od ręki i nie pozwalając nam solidnie się z nią pożegnać, a tę emocjonalniejszą stronę naszej trzyosobowej delegacji, która śmiała się rozpłakać (mnie) wywalił za drzwi, żeby mu nie przeszkadzać.
Pozostałe pieski trafiły w bardzo dobre ręce, co do jednego zostały rozdane pracownikom mamy; śmieliśmy się że w tym roku premie są w formie psów. Jedna z suczek dostała nawet imię po matce, swojej oczywiście- ona zginęła pod kołami samochodu jeszcze przed śmiercią Malwy. Reszta, o ile wiem, ma się dobrze.

no i oczywiście cdn - jutro
Zobacz profil autora
Anna
Moderator
Moderator

Dołączył: 19 Lip 2005
Posty: 2599
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Zgierz

Plastyczny opis. Widziałam się oczyma wyobraźni jak sunę przez parkiet slalomem mijając to kupkę to kałużę, to kupkę, to kałużę
Zobacz profil autora
irma
Zwierzozwierz
Zwierzozwierz

Dołączył: 05 Sie 2005
Posty: 1392
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Gdańsk

ciąg dalszy nastąpił

Kolejna ciąża była przypadkiem podręcznikowej wpadki. Nikt nie pamiętał, żeby o właściwej porze udać się z Malwą do weterynarza celem dania jej zastrzyku antykoncepcyjnego i każdy potem uważał, że to wina pozostałych, a nie jego właśnie. W każdym razie pewnego poranka, w okolicznościach dość tragicznych, które jednakowoż nie należą do historii nikogo innego poza Mają i Malwą, więc nie moja rzecz je tu przytaczać, stało się i jeden z osobników wchodzących w skład rozszalałej z pożądania hordy psów wykorzystał sytuację. Z tej przyczyny na świecie pojawił się Jaskier i jego dwoje rodzeństwa.
Tym razem poród nie przebiegał lekko ani łatwo, Malwa męczyła się całą dobę i w końcu w niedzielę, 26 listopada, 2005 roku (tego dnia odbyły się zwycięskie dla Aleksandra K. wybory na prezydenta, dodam) wezwaliśmy weterynarza, który podał jej coś na przyspieszenie akcji porodowej.
Około dwudziestej trzeciej zaczął pojawiać się pierwszy mały łepek i jakaż była nasza rozpacz, gdy okazało się po chwili potrzebnej na całkowite opuszczenie matczynego łona, że szczeniak jest martwy. Malwa zagarnęła pieska pod siebie i nie chciała za żadne skarby się podnieść, nie dawało się jej namówić, żeby go oddała. Wzrok miała przy tym zupełnie oszalały, jakby wiedziała, co się dzieje i nie chciała się z tym pogodzić. Cały czas lizała go, wpychała mu sutek do martwej mordki i skamlała. Nie sposób było nie płakać.
Na szczęście, gdzieś po pół godzinie, zaczęła rodzić następnego pieska i z drżeniem zastanawiałyśmy się, w jakiej on będzie kondycji- okazało, się, że ten- żółty jak słoneczko w letni dzień- ma się znakomicie. Jedyny problem jaki się wyłonił w trakcie, był tej natury, że nie był on ułożony główko, tylko ogonkowo, więc trzeba go było pociągnąć za tylne łapki i do dziś prezentuje dość szczególny, wręcz rozczulający w swej ciapowatości model siadu. Od razu dorwał się do cyca, a jak już skończył (co zajęło mu trochę czasu i wyraźnie sprawiało ogromną przyjemność, mlaskał i ciamkał wyjątkowo namiętnie), to przewrócił się na plecy i zastygł z łapami ułożonymi symetrycznie w pozycji „taki jestem”- to był bardzo długo jego stały sposób spania, do dziś zresztą stosowany, bo o Jaskrze tu mowa. Potem na świat przyszedł jego brat i na tym był koniec tego miotu. Ten najmłodszy trafił do koleżanki Mai, a Jaskra jakoś tak nikt nie chciał.
Ja od początku bardzo chciałam, pomimo braku logicznych argumentów na rzecz takiego rozwiązania, żeby któryś z piesków Malwy z nami został- tak, by zachować ciągłość. Inni, może poza mamą, musieli oswajać się z tą myślą, co niektórym zajęło sporo czasu- ojciec próbował go wciskać naszym znajomym, gdy ten miał już ponad rok. Napadał każdego, o kim wiedział, że nie jest już szczęśliwym posiadaczem zwierząt, zachwalając Jaskra jak nie przymierzając akwizytor cudowny aparat do sprzątania, krojenia żywności i parzenia kawy w jednym.
Dla historii Malwy ważny jest opis jej stosunków z Jaskrem. Szczenięciem będąc, nie dawał jej wytchnienia ani na moment, ale wspaniale było patrzeć, jak ona sobie z nim radzi. To, co z pewnością odziedziczył po niej, to apetyt- nie było takiej chwili, żeby nie był głodny. Ciągle podwieszał się pod cycki Malwy, nawet wtedy, gdy już były puste. Chodziła po domu z wyrazem rozpaczy na pysku, a u jej brzucha wisiała mała, puszyście piszcząca żółto- różowa kulka sierści i gryzła ją do krwi. Albo, kiedy znudziło mu się już molestowanie jej podbrzusza, wyjadał jej jedzenie z miski- trzeba było go zamykać, na czas karmienia Malwy, żeby mogła się spokojnie posilić. Nauczyła go wielu rzeczy- jak się gryzie, jak się warczy, jak się bawić i kiedy kogo należy słuchać. Tarzali się po ziemi symulując wszystkie możliwe warianty walk, chwytów i zagrożeń wydając przy tym potępieńcze odgłosy i kotłując się niemiłosiernie.
Po jakimś czasie zrozumiała, że nie pozbędzie się go już nigdy- że jej koszmarny towarzysz zostaje i będzie nieustannie próbował zachwiać jej pozycją. Nie nadejdzie moment wytchnienia, nie będzie chwili, w której ona i jej państwo zostaną nareszcie sami, zaś wszystko powróci na swoje miejsce, a porządek rzeczy odzyska swój idealny ład i harmonię.
Któregoś pięknego razu, w akcie niemej rozpaczy i walki o status, patrząc mojej mamie prosto w oczy, oderwała się ciężko wzdychając od podłogi i mimo, iż był to środek dnia a wszyscy w domu, wymościła się na łóżku rodziców. Mama machnęła na to ręką- sama miała dzieci, więc pewnie świetnie ją rozumiała. Tak już zostało i poniekąd dzięki obecności Jaskra postępki łóżkowe Malwy przeszły ze sfery utajonej do jawnej, stając się elementem powszechnie akceptowanej codzienności (przy niczym nie skutkujących oporach ze strony 50% właścicieli łóżka).
Dzięki temu, że został, prowadziliśmy bezkarnie pewną grę słowną- on był w zupełnie uzasadniony sposób etykietowany jako sukinsyn (poczciwy zresztą)- i nikt przy tym nie obrażał jego matki. Ona dostała tytuł „psia mać”.
Na spacerach zawsze go pilnowała- jeżeli tylko zbytnio się zabałaganił, odszedł za daleko czy nas nie słuchał, natychmiast biegła za nim i szczekała lub warczała, czasem posuwając się nawet do ciągnięcia go zębami w naszą stronę. Gdy już znajdowali się w sferze uznawanej przez Malwę za bezpieczną i właściwą, najnormalniej w świecie spuszczała mu burę. Strzegła go na każdym kroku i do końca swoich dni miała odruch bronienia go. Było to zresztą czasami potrzebne, na przykład, gdy Jaskier zaczepiał jakieś waleczniejsze koty, które nie miały zamiaru przed nim uciekać- jak taki zaprawiony w niejednej walce, rozjuszony podwórkowy bojownik o wolność podziału odpadków ruszał na niego z najeżoną sierścią i złowieszczym sykiem- wiał za Malwę.
Kiedy ktoś dzwonił do drzwi, Malwa jak zwykle oszczekiwała je zapamiętale, a on tymczasem wyglądał zza rogu, cichuteńko sprawdzając, jak tam się sprawy mają i dołączał do niej czasami, ale tylko wtedy, gdy bezbronny gość stał już w zamkniętym mieszkaniu. W ogóle Jaskier zaczął szczekać dopiero po jej śmierci.
W zamian za te niedostatki, dawał jej doskonałe alibi na coraz to liczniejsze kradzieże, o czym było powyżej. Prócz tego, świadczyli sobie wzajemnie usługi higieniczne- wylizywali się nawzajem tam, gdzie to drugie nie sięgało, dokonując zabiegów toaletowych każdego dnia po porannej przechadzce.

no i oczywiście
ciąg dalszy nastąpi ....
Zobacz profil autora
irma
Zwierzozwierz
Zwierzozwierz

Dołączył: 05 Sie 2005
Posty: 1392
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Gdańsk

...

Po pierwszych szczeniakach Malwa nabrała trochę odwagi- przestała bać się obcych ludzi, a w końcu- na starość, zhardziała. Była zawsze uparta jak osioł, a z wiekiem cecha ta stawała się coraz wyraźniejsza. Ostatnie lata jej życia przypadły na okres, w którym była już u mnie, a ja bardzo to u niej lubiłam, gdyż jednostki z charakterem, a nawet charakterkiem są przedmiotem mojej admiracji. Trudno się z nimi nudzić i budzą szacunek tym swoim obstawaniem przy często absurdalnych nawet ideach. Czasem zapierała się łapami, czasem siadała jak kloc i była nie do ruszenia, nie pomagały krzyki czy próby przesuwania jej- prawie zawsze wygrywała, znała moją słabość do siebie i wiedziała, kiedy i co jej się upiecze.
Poza tym, ona i tak pozwalała nam robić ze sobą dosłownie wszystko. Nigdy było problemu z czesaniem, czyszczeniem uszu czy oczu, podawaniem lekarstw. Pozwalała się przebierać w głupie stroje do śmiesznych zdjęć. Wchodziła wszędzie tam, gdzie ją proszono. Zostawała tam, gdzie jej kazano. Raz zapomniałam po wyjściu ze sklepu odwiązać jej od słupka i jak w panice przybiegłam po nią, już po odłożeniu zakupów w domu, to siedziała tylko smętnie intensywnie wpatrując się nic nie pojmującym wzrokiem w koniec ulicy, gdzie piętnaście minut wcześniej znikłam. Nawet się nie obraziła.
Jej zaufanie było tak bezgraniczne, oddanie tak ogromne, a gotowość do poświęceń tak ogromna, że człowiek czuł się aż przytłoczony odpowiedzialnością, jaką na niego nakładała ta wierna, niewiele wymagająca miłość. Przerażało mnie, że mogę jej zrobić dosłownie wszystko, a ona przyjmie to- bo dostaje to ode mnie. Na szczęście nigdy jakoś nie nadużyłam swojej pozycji, co nie jest powodem do przypisywania sobie glorii i chwały, bo jak tu krzywdzić kogoś, kto jest samą dobrocią?
Malwa odznaczała się wyjątkową nawet jak na psa gotowością do empatii i współbrzmienia z członkami swego stada. Pewnie każdy z nas, jej właścicieli, miewał w swoim życiu takie momenty, że wydawało mu się, że nie rozumie go już nikt, tylko ta ciepła, specyficznie pachnąca, futrzana istota, wpatrująca się w niego z niepokojem i troską. Trącała nas w trudnych momentach nosem, wpychała się pod ramię, jakby chciała obiecać, że jeszcze będzie dobrze, powiedzieć, że świat się nie kończy, a nawet jeżeli- to mamy siebie. Zlizywała łzy z policzków, otulała sobą, dotykała wilgotnym nosem dłoni. Kładła się, ciężko wzdychając u nóg. I nie poddawała się, nie pozwalała pogrążyć w marazmie. Trwała i towarzyszyła, zawsze była nawet nie obok, ale z nami.

...
Zobacz profil autora
Anna
Moderator
Moderator

Dołączył: 19 Lip 2005
Posty: 2599
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Zgierz

Oj fakt ...zdolnośc psów do towarzyszenia człowiekowi w sytuacjach złego nastroju i zniechęcenia życiem jest niesamowita. Psia umiejętnośc empatii potrafi łagodzić ból
Zobacz profil autora
geba
Zwierzomistrz
Zwierzomistrz

Dołączył: 28 Cze 2005
Posty: 2675
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków

no fakt tyle lez ile wsiaklo w moje futrzaki a w szczegolnie taka jedna obywatelke to tona chusteczek malo
Zobacz profil autora
irma
Zwierzozwierz
Zwierzozwierz

Dołączył: 05 Sie 2005
Posty: 1392
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Gdańsk

Pewnie każde z nas widzi ją do dziś trochę inaczej. Jak miało się szczęście być posiadaczem tak wspaniałego, nie waham się powiedzieć ludzkiego (w najlepszym tego znaczeniu) psa, to chyba nieuniknionym tego skutkiem jest projektowanie na niego tych cech, które sami uważamy u siebie za najlepsze czy najbardziej pożądane. Dla mnie zawsze będzie najbardziej niezależną, ale i czułą, zważającą na innych, wyjątkową osobą. Kochałam jej upór, wytrwałość i autonomię. Widziałam, naprawdę, że ma poczucie humoru. Że tak jak i ja, nie lubi zbyt głośnego i licznego towarzystwa, że jest nieśmiała i refleksyjna. Że boi się ludzi i psów. Nie umiała bawić się z innymi przedstawicielami swego gatunku i unikała z nimi kontaktu, na spacerach nigdy do nich nie biegała, niekiedy nawet przed którymś uciekała i świetnie ją rozumiałam. Czasem niezdarnie podchodziła do jakiegoś pieska i coś tam próbowała z nim wykręcić, ale różnie to bywało. Była jednak ciekawa świata i nie unikała nowości. To był taki typ towarzyskiego samotnika, ktoś, kto jak już podaruje komuś serce czy przyjaźń, to jest dla niego na zawsze, ale nigdy sam nie szuka aktywnie pierwszego kontaktu. Projekcje? Nie wiem, trzeba by zapytać pozostałych. Nie chowała urazy, nigdy długo się nie gniewała, zawsze wolała zdobyć się na wysiłek wybaczenia niż pogrążać się w trudzie pamiętania krzywd i aktualizowania listy swoich nieodwzajemnionych zasług.
Dla właściciela psa to, o czym teraz napiszę będzie stwierdzeniem trywialnego faktu. Ale tego, kto traktuje zadziwiającą w bezpośrednim kontakcie cechę, jaką jest niczym niezmącony psi brak wszelkich uprzedzeń, co do wyglądu i poziomu inteligencji ludzi, jako rzecz daną raz na zawsze i tak oczywistą, że niewartą docenienia, nie zawaham się nazwać głupcem.
Malwa nigdy nie zajmowała się takimi nieistotnymi szczegółami, jak to czy ktoś był gruby czy chudy, mądry czy głupi, lubiany, popularny czy nie. Nie interesował jej czyjkolwiek stan konta, marka ubrania, oceny w szkole czy sukcesy na polu zawodowym. Nie obchodziło jej zupełnie, czy ma się dobrze poukładane w głowie. Wydobywała z człowieka istotę rzeczy- znaczenie miało to, czy jest czuły, czy lubi się dzielić z innymi tym, co ma, czy obchodzi go coś więcej niż on sam.
Sprawiała, że choć przez moment, czułeś się ważny, wartościowy i kochany. W jej towarzystwie, nieważne, że psim, znajdowałeś pełnię uwagi oraz niezmącony nieistotnym brzęczeniem rzeczywistości spokój w pełnej akceptacji tego, co sobą reprezentujesz. Dawała to cudowne poczucie, że nie jest się samemu, że jest ktoś- taki ciepły, kochany i nie oczekujący niczego w zamian (chyba, że w okolicy było coś do jedzenia), komu nie jest wszystko jedno, jak się czujemy. Dla niej liczyło się tu i teraz- właśnie z tobą, z nikim innym. To niesamowite uczucie bycia chcianym w aktualnie przejawianej postaci i kondycji, stawiało na nogi i pozwalało otrząsnąć się ze wszystkiego. Wyciszała, pozwalała wczepić się w swoje ciepłe istnienie i nabrać dystansu do wszystkiego, co gdzie indziej. Jednocześnie samym byciem i obowiązkami z tym związanymi nie pozwalała pogrążać się w bezruchu i oddalać zbytnio od spraw tego świata. Swoją obecnością wymuszała szczątkową chociaż aktywność i celowe działania, nawet tak trywialne jak zatroszczenie się o jedzenie dla niej czy wyprowadzenie na dwór. Był taki okres w moim życiu, że tylko to chyba trzymało mnie jeszcze w pionie i doceniałam to zawsze, zupełnie nie mając pojęcia, czy kiedykolwiek jej to wynagrodzę. Kiedyś dałyśmy jej nowe życie, dom, a ona dawała nam co dzień punkt zaczepienia, jakieś zadanie do wykonania- nieistotne, że małe czy rutynowe.
Teraz będzie już tylko łzawo i pretensjonalnie. Ale w życiu też tak bywa- to jedyne usprawiedliwienie egzaltowanego tonu, który przybiera ta kiczowata chwilami opowieść
Odeszła od nas stanowczo za wcześnie, ale nigdy nie byłoby właściwej pory. Niestety, nie było to łatwe rozstanie, ani dla niej, ani dla nas. Rozwinął się kolejny guz, który zaczął uciskać na drogi rdzeniowe. Po kolei porażeniu ulegały poszczególne funkcje życiowe- jakby ktoś powoli wyłączał psa. Najpierw przestała chodzić po domu, potem trzeba było ją znosić na spacery, podczas których tylko stała chwiejąc się pod klatką. Robert wynosił ją kilka razy dziennie i robiłby to latami, gdyby nie to, że pewnego dnia przestała jeść, potem pić, a przez ostatnie dni nawet siusiać. Leżała na kanapie w dużym pokoju i smętnie wodziła za nami wzrokiem, jakby wiedziała, że odchodzi i żegnała się z nami. Kilka ostatnich dni jej życia spędziłam nie wychodząc z domu. W końcu, uznaliśmy, że nie ma sensu dłużej jej męczyć, gasła w oczach i coraz bardziej cierpiała z bólu, tracąc świadomość. Powoli przestawała rozróżniać nasze intencje, zdarzyło się, że mnie ugryzła. Zrozumieliśmy, choć bardzo długo się przed tym broniliśmy, że to już koniec i naszym wobec niej obowiązkiem- ostatnim- jest umożliwić jej łagodne przejście do psiego nieba. Weterynarz przyszedł pewnego poniedziałkowego, styczniowego wieczoru, żeby ją uśpić. Myślałam, że po zastrzyku będę mogła ją jeszcze przytulić, spojrzeć w oczy i powiedzieć, jak bardzo ją kocham- że dziękuję jej za tę wspólną podróż przez połowę mojego życia. Mama trzymała na kolanach jej pysk i coś tam szeptała do ucha, Tata złapał ją za nogę, tak jak pokazał doktor, który zaraz potem wstrzyknął jej w żyłę jakiś brązowy płyn- i po chwili już jej nie było. Nie zdążyłam, ale mam nadzieję, że ona i tak to wiedziała czy czuła. Ja nie mogłam uwierzyć, że to już, że ona nie żyje- widziałam przecież wyraźnie, że oddycha i tylko tak leży sobie z zamkniętymi oczyma. Położyłam się na niej i płakałam jej w kark. Była taka ciepła.
Wtedy raz jeden jedyny widziałam jak mój tata płacze. Nawet odchodząc, już prawie nie będąc dawną sobą, Malwa oddała nam przysługę. Połączyła nas w cierpiący, ale razem- ulotnością wydarzenia trwający- organizm. Od dawna już nie byliśmy rodziną w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, ale dzięki niej, ten jeden z nielicznych razów poczułam jak już dawno nie, że nią jesteśmy. W czarodziejskiej, swą czarną niesamowitością chwili, wspólnego bólu i troski wszyscy zapomnieli o tych wzajemnych pretensjach i urazach, połączeni magią miłości do psa. Gdzieś tam daleko, za siedmioma górami, za siedmioma morzami i jednym ogromnym oceanem, w rzeczywistości o znacznie przesuniętym czasie i przyjaznym klimacie, Maja zaczynała właśnie świętować urodziny swego ukochanego. Nigdy jej o to nie pytałam, ale jestem pewna, że coś poczuła- dzwoniła pytać o Malwę zaraz potem.
Pochowaliśmy ją w jej ulubionym lasku, oddalonym o jakieś 30- 40 km od domu, tam gdzie z rozkoszą taplała się w wodach Raduni, biegała i w ogóle była zadowolonym z życia psem. Padał śnieg, grunt był twardy. W świetle reflektorów tata i Robert mozolnie kopali- czy też wyrąbywali w zmarzlinie- dół. Milczeliśmy. Ciszę lasu zakłócały nieregularne odgłosy łopat rozbijających zamarzniętą ziemię, które wraz z warkotem silnika samochodu, tworzyły jakiś pokręcony marsz żałobny. Wrzuciliśmy Malwie do grobu wszystko- posłanie, kocyki, ukochane zabaweczki, smycz, obrożę. Jeszcze gdy wyciągaliśmy ją z bagażnika, wydawało mi się, że drgnęła, sprawdzałam, czy może jeszcze żyje. Nie zapomnę odgłosu spadającej na nią ziemi. Jeździmy tam do dziś, chociaż nie wiem po co.

Malwa cały czas nam towarzyszy i jest z nami- odwiedza mnie i moją siostrę we snach, przychodzi do nas w ciemnych nocnych godzinach i obie czujemy ją wtedy mocno przy sobie. Patrzy na nas i otula swoją obecnością o specyficznej woni. Pozostała wierna nawet tam, gdzie teraz jest. Mówimy o tym tylko między sobą, no bo kto by w to uwierzył- po co narażać się na zamianę niezwykłości w śmieszność?
Jestem wdzięczna losowi, że postawił ją na naszej drodze. Dziękuję Ci Malwa, że byłaś z nami- naprawdę niezła suka z Ciebie była. Pusto tu bez Ciebie, a jest to taka luka, której nie da się niczym zapełnić, w moim sercu zawsze masz swoje miejsce, bo już nie będzie takiej jak Ty. Piesku mój bury- ufam, że jeszcze się spotkamy. Zanim to nastąpi, to pewnie za lat parę, pójdę jeszcze do schroniska z dwoma takimi chłopcami, których nie zdążyłaś poznać i będę im kibicować w tym, żeby znaleźli sobie swoją Malwę.
[link widoczny dla zalogowanych]
Zobacz profil autora
irma
Zwierzozwierz
Zwierzozwierz

Dołączył: 05 Sie 2005
Posty: 1392
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Gdańsk

Nie jestem najlepsza w wyrażaniu uczuć, więc posłużę się na koniec Przyborą:

Wrzesień jak dywan,
jakich nie bywa
często ostatnio –
płowo-zielony
dywan zdobiony
słońcem dostatnio.

Pejzaż gorący
rżysk i stygnących
gwiazd w zimnym niebie –
smutku, co zawisł
kluczem żurawi –
pejzaż bez ciebie.

Dzień za dniem,
sen za snem,
pełnia i nów,
i słońce znów.
Noce i dni
wciąż nazbyt ładne –
zmierzchy i
świty bezradne.

Rower zmęczony
płosząc gawrony
sunie drożyną.
Jedzie listonosz –
już pod czerwoną

jest jarzębiną.
Na skwar narzeka,
ma tylko przekaz –
złotych sto dziewięć !
Tą samą drogą
wraca. Nikogo.
Pejzaż bez ciebie.

Dzień za dniem ... itd.
Dzień za dniem,
sen za snem,
pełnia i nów,
i słońce znów.
Noce i dni
wciąż nazbyt ładne –
zmierzchy i
świty bezradne.

Na horyzoncie
topi się słońce
w złocie czerwonym.
Rzeką nadpływa
siwa flotylla
mgiełek wieczornych.

Idę przez pole
gdzie dwie topole –
drzewo przy drzewie –
patrzą z wysoka
w przestrzeń jak otchłań –
pejzaż bez ciebie.

Dzień za dniem... itd.
Dzień za dniem,
sen za snem,
pełnia i nów,
i słońce znów.
Noce i dni
wciąż nazbyt ładne –
zmierzchy i
świty bezradne.

Chyba to sprawił
wrzesień, że prawie
nic już nie czuję.
Słucham, jak teraz
upał zamiera,
ciszą pulsuje.
Pewno ci dobrze
gdzieś o tej porze,
pewno przyjemnie.
A wokolutko-
pejzaż bez smutku
pejzaż beze mnie.

Noce i dni
O których nie wiesz
jesień i
pejzaż bez ciebie.


tak moja Anna skończyła opowieść o Malwie
i dalszego ciągu nie będzie
Zobacz profil autora
Aska
Zwierzozwierz
Zwierzozwierz

Dołączył: 08 Paź 2005
Posty: 1085
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Zgierz

Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak płakałam...
Zobacz profil autora
apla
Zwierzofan
Zwierzofan

Dołączył: 27 Lip 2005
Posty: 895
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Świebodzice

To uczucie, które było między Wami a Malwą aż czuć fizycznie... To jest naprawde niesamowite...
Zobacz profil autora
Edyta
Zwierzomistrz
Zwierzomistrz

Dołączył: 04 Lip 2005
Posty: 2688
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Sosnowiec

Ciągle wracam do twoich opowieści i ciągle te same łzy kapia mi na policzki.. Takie opowieści nigdy nie sa kiczowate i nigdy nie przestaną wzruszać.. Łzy płyna,ale ciagle rodzi się w nas kolejne pozytywne uczucie miłości i nadziei..Pisz wiecej Irma,czekamy..
Zobacz profil autora
irma
Zwierzozwierz
Zwierzozwierz

Dołączył: 05 Sie 2005
Posty: 1392
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Gdańsk

dzisiaj przyjęłam pod swój dach suczke dobermanke - na jedną noc
jutro zawioze ją do Warszawy gdzie czeka na nia nowa Pani
przez całe swoje życie nie widziałam tak wychudzonego psa - to naprawdę kości obleczone skóra
a ta skóra jest poraniona poklejona
mam łzy w oczach - jak mozna doprowadzic jakąkolwiek żywą istotę do takiego stanu
sunia leży cichutko i boi sie spać
miziana siada
najpierw stala kilkanascie minut zanim zdecydowała sie położyć
zdrowa i odkarmiona bedzie piekną suczką i mam nadzieję, że jej nowej Pani szybko sie to uda
moje stado przyjęło sunie spokojnie wręcz radośnie - oczywiście z pominięciem Jaskierka, który w swoim stadzie ciężko znosi pojawienie się nowych, nawet gdy są to panienki
mam nadzieję, że noc minie nam spokojnie
Zobacz profil autora
Szantina
Zwierzoświr
Zwierzoświr

Dołączył: 29 Cze 2005
Posty: 1586
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Warszawa

nie mogę czytać....
Zobacz profil autora
Anna
Moderator
Moderator

Dołączył: 19 Lip 2005
Posty: 2599
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Zgierz

O Jezu zagłodzona dobermania sunia ojojojojooooooj
I znowu mnie boli, po dwóch dobermankach mam sentyment do rasy.... Gabi ma szczęście,że szukałam małego psa... przepraszam Gabciu,że tak mówię i przepraszam inne psy, że już nie dam rady mieć dwóch
Już czasem nie mam siły czytać i patrzeć na ludzkie okrucieństwo
Irma jesteś wspaniała .. to tymczasowe schronienie przed dalszą drogą dla tylu już psów...
Zobacz profil autora
geba
Zwierzomistrz
Zwierzomistrz

Dołączył: 28 Cze 2005
Posty: 2675
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków

Nie ma gorszego widoku jak skatowany i wyglodzony pies. Widzac takie psie nieszczescie watpie w czlowieczenstwo.
Zobacz profil autora
od Fafika do Lotnika - czyli zwierzaki w moim życiu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)  
Strona 9 z 116  

  
  
 Odpowiedz do tematu