 |
 |
|
 | |  |
 |
|
 |
 | |  |
 |
 | |  |
irma
Zwierzozwierz

Dołączył: 05 Sie 2005 |
Posty: 1392 |
Przeczytał: 0 tematów
|
|
Skąd: Gdańsk |
|
 |
Wysłany: Pią 23:36, 28 Paź 2005 |
|
 |
|
 |
 |
a poniżej druga część opowieści o Malwince autorstwa mojej córki Anny
Co do jej spojrzenia: z wiekiem zaczęła chorować na zaćmę i na jej oczach, okolonych śmiesznymi rzęsami w kolorze sierści, pojawiły się takie odbijające światło plamki. Nie wiem czy nic się z tym nie dawało zrobić, czy my po prostu nie reagowaliśmy (raczej to pierwsze… ale nie pamiętam za dobrze). Takie właśnie spojrzenie wbiło się na stałe w moją pamięć, lekko zezowate i przyćmione, ale dzięki temu jakby dalej sięgające. Jak już pisałam, oczy te miały kolor ciemnych bursztynów, jakby miodu spadziowego i doskonale komponowały się z ogólnym kolorytem Malwy.
Na szczególną uwagę zasługują jej uszy. Były naprawdę ogromne, choć my śmialiśmy się, że Malwa ma po prostu małą głowę. Owe, nie zawaham się użyć określenia, cuda natury żyły jakby własnym życiem, będąc jednocześnie najlepszymi wskaźnikami stanu emocjonalnego psa. Potrafiły wyrazić każdą emocję- kąt ich nachylenia, poziom wibracji, stopień ruchliwości- bezbłędnie informowały nas o aktualnym nastroju naszej ulubienicy. W połączeniu z oczyma składały się na jedyną w swoim rodzaju kombinację, która w znacznym stopniu zadecydowała o wyjątkowości Malwy. Do tego należy dodać wspaniały, dość puszysty ogon, którego stukanie o ściany i meble dawało się słyszeć za każdym razem, gdy ktoś wchodził do domu.
Mimo, że była dziewczyną mogła się również pochwalić całkiem imponującymi wąsikami, które otaczały jej wielki nos i komicznie poruszały się w trakcie węszenia. Uwielbialiśmy, gdy w ten sposób szukała nas zabawek albo jedzenia, ten do niczego nieporównywalny dotyk wilgotnego nochala, gwałtownie potrącającego wywęszoną zdobycz.
Umiała się całować jak nikt, do stałych numerów z serii „pokaż co potrafisz” należało „pocałuj w uszko”. Ale to nic, bo to było wyuczone. Jednak ona jakoś wyczuła (poziom jej empatii to temat na osobną rozprawę, ale tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że jak ktoś jest po przejściach, to siłą rzeczy uczy się polegać na pozazmysłowych i nie- wprostnych sygnałach o stanie otoczenia, już choćby tylko w celu oceny zagrożenia i zaplanowania adekwatnej reakcji), że jest to sposób okazywania miłości i naprawdę gdy tylko wyczuła, że komuś jest smutno, źle czy ogólnie nie bardzo podchodziła i lizała go po twarzy tym swoim szorstkim, różowym jęzorem. Nie zliczę ile razy zlizywała mi łzy z policzków, aż sama miała mokrą mordkę, ile razy była jedynym słuchaczem moich żalów i lamentów. Siadała po mojej lewej stronie, na łóżku i naprawdę mnie przytulała. Dawała to cudowne poczucie, że nie jest się samemu, że jest ktoś- taki ciepły, kochany i nie oczekujący niczego w zamian (chyba, że w okolicy było coś do jedzenia), komu nie jest wszystko jedno, jak się czujemy. Przy tym, rozdzielała te względy równo pomiędzy nas i nikt chyba nie może powiedzieć, że wolała kogoś nad innych. To też było w niej wspaniałe.
Malwa była strasznym żarłokiem, psem- żołądkiem, kapitanem „daj mi kęsa”. Nigdy nie odmawiała i niczym nie gardziła. W trakcie pierwszego tygodnia po przyjściu ze schroniska zdarzyło jej się nawet skonsumować gazetę. Zawsze i o każdej porze była głodna i niesamowicie się śliniła. Wydobywała z siebie morza, co ja zresztą mówię- to były istne oceany śliny. Miała przy tym zwyczaj kładzenia temu, kto był obiektem jej żebrów, pyska na udach, więc nieraz skutki bywały opłakane dla garderoby ofiary. Jej spojrzenie w takich wypadkach dobitnie świadczyło o tym, że biedny piesek nie dojada, najpewniej nie miał nic w pyszczku przynajmniej od miesiąca… Rzadko kto potrafił się temu oprzeć. Skutek był taki, że w swych balzakowskich latach była istotą o wciąż estetycznej linii, lecz kształtach nieco rubensowskich. I chodziła jeszcze bardziej kołysząc całą sobą. Jej tułów coraz bardziej przypominał odwłok niesklasyfikowanego w atlasach entomologii owada, krzywizna uszu pozostała niezmienna.
Jadła wszystko, a wprost przepadała za kapustą kiszoną, świeżymi ogórkami, jabłkami i owocami cytrusowymi. Ogórki na sałatkę obierało się nie do kosza, ale na ziemię- a tam działał już bury odkurzacz pochrząkujący z zadowolenia. Jeszcze długo po jej śmierci robienie mizerii kończyło się dla mnie sprzątaniem podłogi- do dziś mam silnie zakorzenione przekonanie, że ogórki najlepiej obiera się wprost nad ziemią.
Pewnego razu mama uczyła ją nie ruszania jedzenia bez pozwolenia i położyła przed nią kawałek kiełbaski. No i zabroniła tknąć. Wyszła z pokoju, żeby Malwa miała silniejszy nacisk na swoje psie superego i zapomniała…. Zadzwonił telefon czy coś, potem zaczęła sprzątać. Grunt, że po dłuższym czasie weszła do pokoju, a tam biedna psina leżała odwrócona tyłem od pokusy w ogromnej kałuży śliny. Ale nie ruszyła. Oczywiście została za to sowicie wynagrodzona.
Któregoś razu na samym początku tej historii, mama wybrała się z Malwą na rynek, a potem wiozła z tyłu samochodu psa i kosz z zakupami. Pod domem strasznie się zdziwiła, bo brakowało kapusty kiszonej i kalafiora- oczywiście myślała, że zostawiła u sprzedawcy. Dopiero pełen poczucia winy pysk i resztki kapusty kiszonej smętnie wiszące w jego kącikach uświadomiły jej , jak się sprawy miały.
Gdy pojawił się Jaskier, stanowiący nie lada konkurencję spożywczą (względy rodzinne nie miały w tej kwestii absolutnie żadnego znaczenia), rozpoczął się okres walki o byt, przejawiający w drobnych a czasem i sporych kradzieżach (choć Jaskier był w tych sprawach znacznie lepiej wyspecjalizowany). Potrafili przenieść do swego posłania jajko i dopiero tam rozwalić skorupkę, otwierać sobie każdy śmietnik, rozłupywać orzechy, ściągać z garnków jedzenie tak, że stały nienaruszone- wszystko to w idealnej ciszy i z prędkością światła. Przy czym Malwa wykazywała się znacznie większym sprytem.
Gdy już psy mieszkały ze mną, pewnej nocy obudziło mnie dochodzące z dużego pokoju chrupanie. No tak, znowu Jaskier dobrał się do orzechów. Zawołałam go, żeby przestał. Żadnej reakcji, odgłosy miażdżenia skorupek nie ustawały. Ponowiłam wołanie i dalej nic. Mój mąż rozejrzał się i powiedział mi, że coś tu jest nie tak, bo Jaskier leży pod łóżkiem. Wstał i poszedł cichuteńko do salonu i zapalił światło. Jego oczom ukazał się taki oto widok: w posłaniu swego synka leżała na stosie łupinek Malwa i pracowicie obrabiała kolejne orzeszki…. Rano oberwałby Jaskier. To wydarzenie rzuciło nowe światło na psie przestępstwa; do tej pory zawsze obwiniany był Jaskier, ponieważ ślady zbrodni znajdowaliśmy u niego. Teraz, niestety, trzeba było wprowadzić rozwiązanie salomonowe, choć nie do końca sprawiedliwe- karani byli oboje. Przynajmniej po równo się rozkładało.
Gdy pojawiła się w naszym życiu, moja siostra miała około jedenastu lat, a ja o rok więcej. Wchodziłyśmy więc w okres, który większość z nas i naszych rodziców wspomina potem z westchnieniem ulgi, że już minął, a po paru latach nawet z uśmiechem (ale najpierw musi minąć trochę czasu). Mówiąc oględnie, gorliwie dostarczałyśmy rodzicom rozlicznych wrażeń. Z tej perspektywy posiadanie psa otworzyło przed nami nowe możliwości: konieczność wyprowadzania psa na obowiązkowo długie spacery gwarantowało nam stałość codziennego spotykania znajomych, głównie płci męskiej. Były to czasy, kiedy nikt specjalnie nie musiał nas namawiać na późne i długie „wybiegiwanie” Malwy a potem dwóch piesków. Zaczęło się popalanie papierosków i również w tej dziedzinie Malwa stała się wspólnikiem mimo woli. I co najlepsze, człowiek miał pewność, że nie puści pary z pyska, że choćby nie wiadomo co zachowa dla siebie wszystko, czego była świadkiem… (co jest immamentną cechą psiej natury, lecz niedocenianą przez wszystkich należycie, jak to zwykle bywa w obliczu stałych i oczywistych atrybutów czegokolwiek). W święta Bożego Narodzenia, Wielkanoc oraz inne tego typu okazje, gdy rodzice siłą rzeczy przebywali więcej w domu a chodzenie do znajomych było utrudnione tym, że i u nich świętowano, wychodzenie z psem było jedyna okazją żeby odetchnąć i sobie zapalić oczywiście…
To, czego nie zapomnę do końca życia (chyba, że dopadnie mnie Alzheimer albo inny rodzaj demencji), co wryło się w mój układ nerwowy do tego stopnia, że ślad myślowy wywołuje doznania zmysłowe, to zapach Malwy. Obcym pewnie śmierdziała, zwłaszcza, że przez ostatnie dwa lata nie była to już kwestia subiektywnego etykietowania doznań, a fakt (zupełnie mi nie przeszkadzający). Pachniała jak żaden inny pies na świecie, uwielbiałam wtulać nos w jej rozgrzane futro i zaciągać się niemiłosiernie, po wiele razy.
Po powrocie taty na stałe do domu Malwa przeniosła się ze spaniem do pokoju dzieci, zaś w nowym mieszkaniu sypiała raczej w mojej sypialni. Tak w ogóle preferowała łóżko Państwa, gdzie spędzała leniwe przedpołudnia, ale z braku laku… W drugiej kolejności ceniła sobie moje towarzystwo, a to dlatego, że pozwałam zrzucać się na ziemię i tam zostawałam, lub układałam się tak, że byłam powykręcana na wszystkie strony, maksymalnie ściśnięta- ale Malwince było wygodnie… Kładła się od ściany i potem powoli, milimetr po milimetrze rozprostowywała wsparte o nią łapy. Lubiła przy tym mieć pysk na poduszce i być dobrze przykryta kołdrą. Jak teraz o tym myślę, to zastanawiam się, czy ta suka była hipnotyzerką, czy tez ja byłam aż tak rąbnięta i niestety, to drugie jest chyba bliższe prawdzie….
Co do naszych przegięć, to pamiętam jeszcze, że kiedyś przyjechała do nas siostra mamy z dziećmi i jej młodszy syn był wtedy doprawdy malutki. Ledwo chodził. Było głośno, tłoczno i w ogóle, rodzinnie. No i ten mały pociągnął ją czy coś w tym stylu i Malwa lekko go capnęła. On się strasznie wystraszył i zaczął wyć w niebogłosy. Jego mama trochę się na nas wkurzyła, bo my rzuciliśmy się sprawdzić jak nasza biedna Malwinka się czuje, bo jakże musiała się zestresować, skoro zrobiła już coś takiego….
Największą wadą posiadania psa jest konieczność pogodzenia się z faktem, iż nasz ulubieniec posiada mnóstwo sierści i ją gubi. W naszym przypadku nie było inaczej- z Malwy wypadały tony sierści i była ona wszędzie. Jej kłębki mościły sobie wygodne gniazdka we wszystkich zakamarkach, kątach mieszkania, sobie jedynie znanymi sposobami dostawały się do szuflad, szafek, na półki, wbijały się nieodwracalnie w tapicerki, właziły do pościeli, pokrywały miękko sprzęty domowe, słały się przedziwnymi wzorami po podłogach… Psina nasza liniała o każdej porze roku, bez związku z aurą czy czymkolwiek innym. Jak się było ubranym na ciemno (co wszyscy dość lubiliśmy), to każda napotkana osoba od razu zauważała, że ma do czynienia z posiadaczem zwierzęcia bardzo futerkowego (niektórzy pewnie myśleli nawet, że całego stadka). Zostawialiśmy po sobie tę sierść we wszelkich odwiedzanych miejscach.. Tył samochodu wyglądał prawie zawsze tak jakby był zrobiony z psiego włosia. Gdy mama oddawała samochód do myjni, to panowie, którzy mieli czyścić wnętrze samochodu prawie płakali. Tata odmówił wożenia psów swoim autem, a gdy zachodziła czasami taka konieczność to wykładał na siedzenia tony prześcieradeł, koców i innych materiałów zabezpieczających, z mizernym skutkiem zresztą. Próbowaliśmy mężnie walczyć z zarazą sierściuchowatości: szczotkowaliśmy, kupowaliśmy i skrupulatnie podawaliśmy rozliczne preparaty mające zwalczać ten problem, ale od tego włosy psa były po prostu mocniejsze, bardziej błyszczące i krnąbrne. Malwa była psem, który pozwalał się nawet odkurzać (godziła się na wykonanie każdej czynności, po której miała pewność bycia nagrodzoną czymś do spożycia), co czyniliśmy z zapałem… ale były to próżne wysiłki, z których jedynym pożytkiem była nasza satysfakcja, że próbujemy coś robić. Chociaż kto wie, co by było, gdybyśmy tego nie robili?
|
|
 |
 | |  |
 |
 | |  |
 |
 | |  |
 |
 | |  |
 |
 | |  |
irma
Zwierzozwierz

Dołączył: 05 Sie 2005 |
Posty: 1392 |
Przeczytał: 0 tematów
|
|
Skąd: Gdańsk |
|
 |
Wysłany: Nie 10:31, 30 Paź 2005 |
|
 |
|
 |
 |
MALWA - czść III opowieści Anny
Jak już z nią zamieszkałam, to zemściło się na mnie wcześniejsze wykorzystywanie jej do celów towarzyskich. Byłam na drugim roku studiów i zamiast po zajęciach iść z kolegami do knajpy zasuwałam do domu żeby wyprowadzić psy. W wakacje to był już prawdziwy problem- można było zapomnieć o dłuższych wojażach- raz jeden jedyny udało nam się zostawić psy z moją współlokatorką na tydzień, a skończyło się to tym, że jej chłopak był o nie zazdrosny…
Wyjeżdżaliśmy więc najczęściej w miejsca, gdzie psy były mile widziane lub chociaż tolerowane. Podczas jednej z takich wypraw na Kaszuby, okazało się, że Malwa nie gardzi naprawdę żadnym jedzeniem- podczas zbierania jagód aktywnie w nim uczestniczyła, z tą różnicą, że nasze zbiory lądowały z krzaczków do koszyka, a ona nie czekała z konsumpcją- wcinała je jak leciało, prosto z krzaczków…
Sylwestry Malwy nie były ani szampańskie, ani zbyt rozrywkowe ponieważ histerycznie bała się wybuchów, rac, sztucznych ogni. Wchodziła do wanny (w łazience nie było okien) i cała się trzęsła pomimo uprzednio zapodanych końskich dawek relanium. W związku z tym północ witała nas zazwyczaj w warunkach nieszczególnych. W ogóle cały okres świąteczno- noworoczny upływał pod znakiem nerwicy fajerwerkowej psów, która jeszcze dobitniej uwypuklała idiotyzm niektórych ludzkich zwyczajów. Po pierwsze masowo, obowiązkowo i nie raz na siłę cieszymy się raz do roku, chociaż nie bardzo mamy z czego (no bo cóż to za powody do radości: że się jest starszym i nic ani nikt tego nie zatrzyma? że nam czas ucieka, a my nie mamy nawet pojęcia, kiedy? a może, że się jest o trzysta sześćdziesiąt dni z okładem bliżej zejścia z tego świata? że znowu dzielimy się na tych, co w domach zostają i tych, co balują? że przyjdzie, kolejny- sztucznym kalendarzem na podstawie ogólnoludzkiej zgody stworzony- okres, który też się zaraz skończy?). Po drugie: ileż to pieniędzy puszcza się w jeden dzień z dymem i hukiem, ileż to kasy błyska mniej lub bardziej efektownymi płomieniami fajerwerków, podczas gdy na świecie ludzie i chociażby pieski jeść co nie mają. W świecie Malwy bezsens i głupota tego wszystkiego ukazywały się w całej okazałości, pozbawione przyprawy zwyczaju i tradycji.
Był jeden taki Sylwester, który zapadł w moją pamięć wyjątkowo silnie. To było ostatnie (czego wtedy jeszcze nikt nie wiedział) wspólne świętowanie Nowego Roku moich rodziców i wybierali się na jakiś bal, a ja przyszłam pilnować czworonogów, ponieważ i tak nie miałam co ze sobą zrobić- miłość mojego życia była w pracy. U rodziców zjawiłam się około 22giej i nakazano mi wyprowadzić psy, z którymi tata był „całkiem niedawno”. Smętnie jakoś mi tak było, wokoło atmosfera zabawy i ogólnego podniecenia, a ja tu siedzę z psami. Jedliśmy sobie ciasteczka i oczekiwaliśmy wybicia przełomowej godziny, po której nic się nie zmieni. Po 23ciej doszłam do wniosku, że czas się ruszyć, żeby zdążyć ze spacerem przed maksymalnym rozhasaniem fajerwerkowego szaleństwa. Jak Malwa wyszła z mieszkania i usłyszała co się dzieje na dworze, to niestety- zwieracze odmówiły jej posłuszeństwa i zaczęła jednocześnie biec po schodach na dół (czwarte piętro) i srać… Najnormalniej w świecie zesrała się ze strachu, jak w tym potocznym powiedzonku.. Zatrzymała się na parterze… To „całkiem niedawno” okazało się być potem siedemnastą… No to wróciłam do domu po papierowe ręczniki, baaardzo dużo papierowych ręczników i zabrałam się do likwidowania organicznego, roztaczającego coraz silniejszą specyficzną woń (smród po prostu) świadectwa stosunku Malwy do zwyczajów sylwestrowych. Jak doszłam już na pierwsze piętro i tak sobie ścierałam to gówno ubrana w powyciągany dresik, otoczona nerwowo sapiącymi psami, które usiłowały schować się pode mnie, nagle otworzyły się drzwi jednego z mieszkań i na korytarzu pojawiły się dwie ładne i elegancko ubrane panienki w towarzystwie dwóch całkiem niezłych i równie eleganckich facetów. Zanim wbiłam wzrok w ziemię, dostrzegłam ich pełne politowania spojrzenia i usłyszałam: „Fe, jakże tu śmierdzi”. Nie da się ukryć, nie była to wypowiedź z gatunku odkrywczych. Powiedziałam potem Malwie, iż mam nadzieję, że nie chciała mi w ten sposób dać do zrozumienia, iż w Nowym Roku będziemy miały przesrane…. Dziś jestem już na tym etapie, w którym uznaję i cenię sobie komizm tego wydarzenia, a nawet rozpatruję je w kategoriach wspólnej przygody.
Malwa miała niestety tendencje do nowotworów- zebrało się tego w sumie trzy operacje. I to, koniec końców- nieusuwalne guzy na kręgosłupie- było przyczyną jej śmierci.
U weterynarza zawsze okropnie szczekała w poczekalni, ale podczas badania zachowywała się już spokojnie. Po operacjach szybko dochodziła do siebie- goiło się na niej jak na psie… Nie wiem kogo kosztowały więcej emocji- nas, czy ją; przeżywaliśmy je bardzo. Jak zmieniliśmy mieszkanie, a Malwa była już panią w wieku średnim, to podczas jednej rekonwalescencji mieliśmy nie lada kłopot, bo trzeba ją było kilka dni znosić z czwartego piętra schodami na spacery. A z niej to już wtedy był pokaźnych rozmiarów pulpecik- tata w dół to jeszcze jakoś dawał radę nieść ją na raz, ale do góry to już z przystankami. A i ona nie wyglądała na szczególnie zachwyconą takim traktowaniem. Wołałyśmy kolegów. Wtedy też, żeby rana pooperacyjna się nie wybrudziła i by Malwa nie przeszkadzała się jej goić, założyliśmy jej taką wściekle różową koszulkę typu T-shirt. U góry zawiązana w fantazyjną kokardę, rękawki na przednie łapy- prezentowała się wyjątkowo korzystnie- kolor w sam raz do pyska, linia- jakby na nią szyte. A Jaskier zaczął się dziwnie zachowywać, krążył, fukał, skakał na Malwę. I nie wiadomo było, o co mu chodzi. W końcu ktoś, nie pamiętam już kto, choć wydaje mi się, że to Maja była, doszedł do zaskakującego lecz również olśniewającego w swej prostocie wniosku, że Jaskierek zazdrości Malwie elegancji! I rzeczywiście: gdy został odziany w oszałamiającego T-shirta w kolorze wściekłego fioletu zaczął z zadowoloną miną przechadzać się po domu i uspokoił się „od łapy”. No i tak sobie wychodziliśmy na dwór wzbudzając niewielką sensację w okolicy- co było przyczyną tymczasowego nie wychodzenia ojca z psami poza porami absolutnych ciemności wieczornych.
Malwa miała niezwykłą łatwość nabywania nowych umiejętności. Magazynowała wiedzę o świecie trwale i skrupulatnie. Nigdy nie powtarzała błędów raz popełnionych. Nie trzeba było tresować jej, szkolić pozytywnie czy negatywnie. Wystarczyło pokazać, czego się od niej oczekuje i już. Podczas wycierania łap po spacerach w niepogodę nauczyła się podawać po kolei wszystkie łapy, każda miała przyporządkowany swój numer (pierwsza, druga, trzecia, czwarta) i była niezmiennie tak podnoszona na życzenie. Umiała sama wytrzeć sobie zaśliniony pysk w ręcznik lub swoje posłanie. Na komendę „psi brzuszek” natychmiast go pokazywała, całą sobą gotowa na pieszczoty. Przynosiła patyczki, zabaweczki na zawołanie, ale wiedziała, kiedy może się trochę podroczyć i nie wypuszczać ich z mordki, czekając, że się z nią troszkę posiłujemy. Nie ruszała żadnej rzeczy, co do której zaznaczyło się, że jej nie wolno (o czym już było powyżej). Chodziła przy nodze, sama z siebie, nie znając nawet takiego polecenia- po prostu, taki sposób towarzyszenia nam leżał w jej naturze. Dawała głos, bo się jej tak mówiło, jak szczekała przy otwieraniu drzwi. Kochała zabawy w chowanego- szukała nas, albo różnych przedmiotów- w lot pojęła, o co w tej zabawie chodzi. Wiedziała, że najlepszym sposobem na uzyskanie kąsków ze stołów jej zawiśnięcie nad czyimiś kolanami z zaślinionym pyskiem. Doskonale potrafiła rozeznać się w stosunkach panujących w naszej gromadce i ustaliła w mig, na co i z kim może sobie pozwolić.
Kiedy mieszkała już ze mną z moim obecnym mężem, była „moim” pieseczkiem ukochanym, zdawała sobie sprawę z tego, że jej bezkarność jest tak wielka, jak nigdy przedtem. Każdy mebel, na którym można się było wygodnie rozłożyć w mieszkaniu był w jej gestii. Kiedy wieczorami kładliśmy się spać, zazwyczaj jako pierwsza lądowałam w łóżku, a psy razem ze mną. I tak sobie zalegaliśmy (ja bardzo zadowolona, bo w kupie cieplej i raźniej, one- wyraźnie przeświadczone, że to również ich posłanie) do momentu nadejścia pana domu. Wtedy Jaskier bezszelestnie znikał i materializował się na podłodze, a Malwa udawała, że nic się nie dzieje i nonszalancko się przeciągając zajmowała całą wolną przestrzeń. Kiedy Robert próbował ją zrzucić, stawiała bierny opór całą siłą swego bezwładu albo, kiedy już jej zdaniem nadużywał nieco jej cierpliwości, warczała na niego uprzejmie (tak, tak- jest coś takiego, jak uprzejme w swej naturze powarkiwanie, pełne troski o osobę nim obdarzaną, ostrzegawcze i wyjaśniające, przywracające porządek i ład w psim wszechświecie, którym ktoś obcesowo próbuje zachwiać). Najczęściej w końcu, wielce obrażona, schodziła na niższy poziom egzystencji mieszkaniowej, po czym, gdy tylko jej oponent zasypiał, wracała na „swoje” łóżko, dzieląc je z nami….
|
|
 |
 | |  |
 |
 | |  |
 |
 | |  |
 |
 | |  |
 |
 | |  |
 |
 | |  |
 |
 | |  |
irma
Zwierzozwierz

Dołączył: 05 Sie 2005 |
Posty: 1392 |
Przeczytał: 0 tematów
|
|
Skąd: Gdańsk |
|
 |
Wysłany: Czw 20:44, 03 Lis 2005 |
|
 |
|
 |
 |
ciąg dalszy następuje
Jazgotliwość Malwy to kolejna sprawa godna upamiętnienia. Nie szczekała bez powodu, ale jak już się rozkręciła, to bębenki w uszach pękały. Miała niespotykany timbre głosu, czy może lepiej powiedzieć, szczeku. Każdy dzwonek do drzwi powodował, że biegła pod nie i rozpoczynała je oszczekiwać iście samczym basem, po chwili przechodzącym w taki śmieszny, nadzwyczaj hałaśliwy i uciążliwy odgłos- jakby ktoś jeździł palcem po brzegu szklanki chcąc przy tym naśladować psa. Nadzwyczaj umuzykalnione było z niej zwierzę- jej akompaniament w postaci przeciągłego wycia towarzyszący niektórym domowym performance’om instrumentalnym (ach, te ćwiczenia gry na flecie na lekcje muzyki do szkoły…) dobitnie uwypuklał nasze niedostatki w tej dziedzinie. O jej wysmakowanym guście zaświadcza również fakt, że podczas gitarowych popisów mojego taty udawała się niezwłocznie do innego pomieszczenia (nie mając zapewne już nawet sił na wycie- psy słyszą przecież lepiej i głośniej, a z takimi uszami…).
ciąg dalszy oczywiście nastąpi
|
|
 |
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 8 z 116
|
|
|
|  |